27 grudnia 2007

Coś strasznego…!


Czyli pojechałam na święta do mamy. A że ostatnio w domu rodzinnym jestem raczej rzadkim gościem, to oszalała od nagłego przybytku kobieta (wszystkie dzieci w domu i to w tej samej porze)napiekła, nagotowała i ogółem przyrządziła chyba tonę pysznego jedzonka. I nawet dla mnie od 16 lat jaroszki w końcu znalazło się cos na ząb (zazwyczaj "bieduję" na imprezach rodzinnych jako, że mięsiwa nie jadam). A ja biedny żuczek wolę mam słabą, więc jak dopadliśmy z Misiem do michy…



… a dzisiaj była "twoja chwila prawdy" czyli waga elektroniczna w pracy – i okazało się że jak mnie w robocie nie ma to i wagę zepsuć potrafią, albo te słuchawki, pagery i farmindeksy tyle ważą, bo przecież nie ja J



… poza tym wszystkie dziewczyny zaraz po wejściu krzyczą że zepsuta, a ogół zawsze ma rację!

22 grudnia 2007

Wesołych Świąt


Wesołych Świąt,
szczęśliwego Nowego Roku
oby nigdy nie opuszczał Was dobry humor,
a szczęście uśmiechało się codziennie
życzy Olena
(a także Pan Misio i Nikita ;-))

17 grudnia 2007

Dziki szał spoconych ciał





Kto na zakupach świątecznych był to wie o czym mówię. J


W tym roku postanowiłam być cwana i wybraliśmy się z Misiem na zakupy w niedziele o 8 rano naiwnie przypuszczając, że o tak brutalnej porze nikt z łóżka nie wyjdzie. Jak byliśmy naiwni wyszło już podczas parkowania.

Runda pierwsza.

Okazało się że chyba wszyscy wpadli na ten sam pomysł i kto w Boga wierzy odpalił swoja brykę i zajechał pod duży sklep. A jechali doprawdy różnie, dość że wspomnę starszego pana z denkami od piwa na oczach, który namiętnie popylał pod prąd, omal nas nie taranując i jeszcze laską wygrażał, że jakieś siurki śmiały mu drogę zajechać.

Oj śmigały panienki (pi.....) po samochodzie, śmigały, a Misio tylko zęby zaciskał, ale że wcześniej dostał pogadankę z odpowiednią dawka groźby karalnej na temat świąt, tłoku i odporności na dziwactwa wszelkie - to szczęśliwie trzymał nerwy na wodzy i nikogo nie zabił.

Runda druga – czyli sklep.

Zawsze myślałam, że sklep jest od kupowania, a park od spacerów, a tu taka niespodzianka. Wielopokoleniowe rodziny z co najmniej dwoma wózkami lub gromada biegających wszędzie dzieci oraz pokrzykującymi przygłuchymi seniorami rodu były normalnie wszędzie. Snując się dumnie między połkami i dywagując o błekitności koloru niebieskiego lub innymi wysoce istotnymi problemami skutecznie blokowali wszystkie przejścia. Nie daj, aby coś stało na półce którą właśnie oglądali - za cholerę się nie dopchasz. Wreszcie moje gromkie "Przepraszam" słyszał już chyba cały sklep, ale udało mi się w dwie godziny kupić wszystkie prezenty. Jeszcze mała czkawka przy kasie kiedy to czerwoniutki z tłumionej złości i walki z opornym wózkiem Misio zajarzył ile mu przyjdzie zapłacić – i już można było wrócić do domu.

Jak dobrze że następne zakupy świąteczne dopiero za rok, bo nie dość że choroby wenerycznej można się w tym ścisku nabawić to jeszcze by mi Misia zeschizowali.


(chociaż potrafił się dostosować i jak inne samce przyjął postawę mętnej rezygnacji snując się za połowica i popychając pęczniejący wózek)

14 grudnia 2007

Stan błogosławiony ;-)





Oj porobiło się z ta ochroną zdrowia. Nowy Rok, nowe przepisy, jak zwykle nikt nic nie wie, a w szpitalach zamęt i ruchawki. Doktory nerwowe się zrobili, szefowie doktorów jeszcze bardziej – wg zasady którą trafnie ujęła moja koleżanka, że "w szpitalu jest jak w saunie im wyżej siedzisz tym bardziej się pocisz". Muszę powiedzieć że to są właśnie te dni kiedy jak nigdy cieszę się, że jestem sobie mały pikuś, którego w zasadzie nie obchodzi, że się wóz przewraca. Dodatkowo spiętrzenie spraw rodzinno - samochodowo - pracowniczych spowodowało u mnie przeładowanie na złączach, w końcu zagotowało się pod dekielkiem, i tak jak któregoś razu mnie tąpnęło …


I tak zaszłam w błogosławiony stan przez laikow zwany "tumiwisizmem" dodatkowo zaprawionydużą dawką głupawki . Stan taki zdecydowanie polecam – co prawda wyglądam jak wiejski głupek połączony z buddyjskim mnichem – zwłaszcza gdy z szerokim uśmiechem akceptuję wszystko co się ostatnio dzieje (na tle zestresowanych doktorow wygląda to bynajmniej nietypowo).

Nawet to, że jadąc do pracy okazało się że drogowcy "zapomnieli" odśnieżyć jakieś 40 km drogi i wlekłam się za tirem jadąc z oszałamiającą prędkością 30 km/h bo nie mogłam wyjechać z kolein. Ale co sobie pośpiewałam do radia to moje. Dobrze, że tego RMF nie słyszał, bo pewne odgłosy powinny być zdecydowanie karalne – ale w samochodzie i pod prysznicem śpiewać każdy może, a co! J


… a teraz idę sobie pograć w Wiedźmina, ale komuś tam dokopię … J

10 grudnia 2007

Wspomnienia o Dziadku


Trochę mnie nie było, niestety przypadło mi w piątek pochować dziadka, więc sami rozumiecie…

Dziadek był postacią barwną, chociaż nie powiem charakterny był, tak że jak się babcia zdenerwowała, to nazywało go "ślachtą kurlandzką" J. Jedno trzeba mu było przyznać – bawić to się umiał jak mało kto, a nie daj Bóg jak ktoś próbował, go przystopować… kiedyś "na imprezie" jak pewien wiejski chłop wyśmiewał go że miastowy, i że jedna ręką dałby mu radę usłyszał kulturalną propozycje:

- To choć popróbujem się na klepisko.


… no popróbowali się, a wiejski chłop z wesela do szpitala karetką jechał.


Ot i cały mój Dziadek…


Jednak to co najbardziej pamiętam to fakt, że chłop jak dąb, a zastrzyków bał się , że aż strach J


Do pielęgniarek latał z trzema czekoladami (a czasy stanu wojennego to były)


  • Pierwszą dawał przed zastrzykiem – żeby "siostrę" dobrze usposobić i aby nie bolało
  • Drugą machał w połowie zastrzyku – aby nie bolało
  • A trzecią na zakończenie żeby pielęgniarka go dobrze zapamiętała jakby wrócił.
Oj śmiały się z niego dziewczyny i rodzina po trochu też, ale taki był mój dziadek – chłop jak dąb, charakter wyrywny , ale przy zastrzykach …. Kowboy-czcza J

2 grudnia 2007

… w życiu bywa zielono ;-)


Migrena to paskudne choróbsko – u mnie zazwyczaj skutek kumulacji dyżurów, stresu oraz kłopotów wszelkich zaprawione dodatkowo pełnią księżyca i porywistym wiatrem. I tak to już zazwyczaj jest, że gdy inne kobiety biegają rodzić (pełnia), facetom się głupieje (wiatr ich w Polskę wywiewa J) to ja zielona na gębusi usiłuje zejść z tego świata. Tym razem tez nie było lepiej, niestety z bolącym łbem zaliczałam właśnie kolejną kumulacje dyżurową i co mnie doprowadzało do furii to dywagacje – co tu zrobić aby medyk dalej mógł jak głupi wołek dłużej pracować.

Czy ludziom naprawdę wydaję się że lekarz to robocop i wszystko wytrzyma?!


Ja w każdym razie nie strzymałam. I tak zanim doszłam do wiekopomnych wniosków, że nie ma co się przejmować, tylko kulturalnie mieć wszystko w d ... tyle, zdążyłam zaliczyć:

  • epizod maniakalny - furią przewyższałam wkurzonych kibiców Lechii po przegranym meczu J (ale jak tu nie szaleć jak czlowiek po dyżurze nie może sobie bułki kupić, bo pańcia przez 30min najładniejszy chleb wybiera)
  • epizod depresyjny - czyli nikt mnie nie kocha, nikt mnie nie lubi, nawet ptaszki na mnie srają (że, Misio to przeżył to szacuneczek)
  • rozmowę z wielkim uchem połączoną że znacznymi stratami finansowymi pod postacią pójścia w kanał wielu leków p-bólowych
  • oraz intensywny trening mojego Misia oraz Nikity – którzy nieco przytłoczeni rozwojem sytuacji nie ośmielili się protestować nawet przeciw wyjątkowo dziwacznym pomysłom.
W końcu maraton dyżurowy minął. Okazało się, że człowiek jednak MUSI spać chociaż pięć godzin na dobę przynajmniej trzy razy w tygodniu. Potem Misio z wrodzonym sobie sprytem wykorzystał dobry humor żony i nagle okazało się że małe pościelowanie świetnie leczy nawet duży ból głowy.

I życie znów stało się piękne … J

24 listopada 2007

Zawód wysokiego ryzyka



Właśnie dowiedziałam się z telewizji o kolejnym wypadku karetki, tym razem na Podkarpaciu. Zginęły 4 osoby – wszystkie z karetki.


Ponieważ 50% swojego czasu spędzam właśnie w "wozach bojowych" zatrzęsło mną szczególnie. Wygląda na to że wybrałam zawód wysokiego ryzyka. Tak niedawno zginął kolega z karetki w Gdańsku, później ekipa karetki z Wrocławia, a teraz to. Wszyscy uważają, że to policjanci i strażacy mają niebezpieczne zawody, a ratownictwo TYLKO leczy ludzi. Tymczasem to TYLKO to często jazda z narażeniem życia czterech osób często nie dlatego że trzeba, tylko dlatego, że ktoś uznał, że mu się należy. A i tak nadstawiamy karku, bo z wyboru dajemy w zastaw swoje bezpieczeństwo oby wygrać ze śmiercią życie pacjenta.


Szkoda tylko, że decydenci tak wolno uzupełniają nam bezpieczny sprzęt. Z własnych doświadczeń i rozmów z kolegami wiem, że znaczna część tego czym jeździ ratownictwo to stare dezele trzymające się kupy dzięki taśmie klejącej i staraniom kierowców. Za to limuzyny nie mogły mieć więcej niż określony przebieg kilometrów …

22 listopada 2007

Samochodowy doktor potrzebny od zaraz!


Moje cudo na kołach zyskało dodatkowa opcję – w końcu ile ludzi w kraju może się poszczycić posiadaniem samochodu z opcja wibratora włączającego się w różnych dziwnych momentach jazdy.
Oczywiście moja maszyna wyczuwając sytuację zazwyczaj stosuje masaż wibracyjny podczas wyprzedzania dostarczając mi tym samym wyjątkowych atrakcji. Pewnie bym się z tym pogodziła, bo samochód jechać - jedzie, wyprzedzać – wyprzedza, a że od czasu do czasu ma obłąkańczy dygot – cóż do wszystkiego idzie się przyzwyczaić J. Tylko jak mnie to wkurza, że nie wiem co mu jest.
Najpierw jeden majster mówi, że to opony. Opony wymieniłam, ale dygot nie ustaje. Kolejny twierdzi, że to sprzęgło, inny że poduszka pod silnikiem (i wtedy właśnie dowiedziałam się, że silnik ma poduszki J). Jak się w końcu wkurzę, to wynajdę sobie jakąś książkę o naprawie samochodu i jak nie zepsuję to naprawię. Na razie uległam perswazji Misia, i w poniedziałek oddajemy autko do super renomowanego warsztatu, a jak mi dalej będzie dygotał, to chyba zostanę młotkowym J.



A do tej pory jak ktoś z was mi się zaśmieje na drodze, na widok "drżącego" samochodu, to wyjdę i pokażę srogi gniew kierowcy bombowca – tak więc pokerowe miny kierowcy, zwłaszcza jak was coś dziwnego klekocząc wyprzedza (… albo jak coś klekoczącego będziecie wyprzedzać J)

20 listopada 2007

... się zrobił wibrator


Samochodzik mi się zepsuł. Moje najukochańsze, cudne autko...
I nie chce się naprawić, tylko działa jak jakiś cholerny wibrator...
I co ja biedny kierowca bombowca teraz zrobię...


buuuu.....

18 listopada 2007

Jasio Wędrowniczek i Bardzo Ważny Mecz

No, w końcu w domu. J

Po tygodniu wędrowania w różne zakątki Polski (min. Bydgoszcz, Warszawę Olsztyn) ściągnęłam w końcu do domu. Na dzieńdobry, w ramach protestu przeciwko wielodniowej nieobecności Nikita nasikał mi do buta (pewnie w swoim kocim mniemaniu zakładając, że jak mokro i śmierdzi to nie założę, i z domu nie wyjdę) – gdyby życie było takie proste. L

Ale do rzeczy… objeżdżając Polskę nie omieszkałam zawitać do rodzicielki. Bardzo się ucieszyła, co w wykonaniu mojej mamy nieodmiennie wiąże się z przytulaniem córy i obkarmianiem zięcia pieczonymi kurczakami. I tak się akurat złożyło, że w sobotę transmitowali BARDZO WAŻNY MECZ, a że mama - kibic, tata - kibic i nawet mąż – kibic, to co mi było bidulce robić. Zaszyłam się w drugim pokoju i pogłaśniając telewizor w celu zrozumienia filmu wysłuchiwałam ryków radości dobiegających z salonu. Jakoś nigdy nie udało mi się zrozumieć tego sportu. Nie żebym nie próbowała, a raczej rodzicielka próbowała zrobić że mnie kibica.


I tak któregoś dnia w wieku ok. 10 lat zostałam edyktem rodzicielskim posadzona przed telewizor co bym wciągnęła się w arkana tego cudnego sportu. Po 45 min. zaczął mnie boleć zadek, a meczu i tak za cholerę nie rozumiem, więc jako dociekliwe dziecko pytam:



- Mamo, a ten w zielonym to kto?



- To zawodnik zespoły X, dziecko.



No dobra a co dalej, więc pogłębiam.



- Mamo, a ten w czerwonym to kto?



- To zawodnik drużyny Y, dziecko.



Wciąż niezaspokojona pogłębiam.



- Mamo, a ten w tym czarnym , to kto?



- !!&%@!! … to sędzia, dziecko!



I tym oto sposobem wkurzona rodzicielka zrezygnowała z prób usportowienia swojej niereformowalnej córki.



Od tej pory na NIEZWYKLE WAŻNE MECZE mam przygotowany oddzielny pokoik, ku wzajemnej uldze J.

15 listopada 2007

Ostra jazda

Załapałam się na stopa. Uratowało mi to tyłek, bo jak na złość akurat na mojej trasie wykoleił się pociąg pod Bydgoszczą. I tak sobie jedziemy z kolega, opowiadamy o urokach imprezy integracyjnej oraz darciu paszczy przez bandę pijanych doktorów śpiewających szanty, kiedy to zna przeciwka zobaczyliśmy nadjeżdżający samochód. Ładny czarny merol, pełen wypas. Nagle cos dziwnego zaczęło się dziać z owym samochodem, bo zbliżając się do nas zaczął dziwnie zjeżdżać na nasz pas. Kolega wali po światłach i klaksonie , ale kierowca merola zdaje się tego nie słyszeć i praktycznie jedzie nam na czołówkę. Z pełnymi gatkami przewijaliśmy ostatnie kadry życia, bo wyglądało, że pan po prostu zasłabł i już po nas.



… a tu nagle zza kierownicy podnosi się blond główka pewnej pani, która prostując się na siedzenie pasażera z szerokim uśmiechem ociera usta… !!!!!!




… uniknęliśmy zderzenia, kierowca merola zdążył się naprostować na swój pas (głównie dzięki temu, że kolega opony na asfalcie zostawił).




… a co tak pana kierowcę zdekoncentrowało … domyślcie się sami J

12 listopada 2007

O matko!

Kurs jest świetny... doktory odjazdowe się zjechali, i wymieniają poglądy ...
... tylko ile jeszcze moja wątroba wytrzyma ... ale się staram, nie przyniosę wstydu macierzystemu oddziałowi.
Niech nikt nie gada, że u nas mięczaki pracują :-)
Szkoda tylko, że nawet 2kace przy tej ilości słabo działa ;-)

11 listopada 2007

wycieczka edukacyjna


Cmykam, w dalekie strony, aby zdobyć wielką wiedzę i lepiej leczyć chorych ludziów. ;-)
Do zobaczenia za 4 dni.

6 listopada 2007

okrutna starość :-(



(Stefan, kot mojej mamy, którego nie było by między nami gdybym kilka lat wstecz nie nurkowała w śmietniku za piszczącą reklamówka, bo właśnie tak zawiniętego tygodniowego kotka, ktoś wyrzucił do kontenera na śmieci)




Nie rozumiem ludzi krzywdzących zwierzęta. Nie rozumiem też takich, którzy dla własnej wygody oddają zwierzę do uśpienia - bo stare, chore, bo wymaga troski i zaangażowania większego niż napełnianie miski czy wyprowadzania na spacer. To, co zmusiło mnie do tego typu refleksji to fakt, że w lecznicy weterynaryjnej byłam świadkiem oddawania do uśpienia zwierzaka - bo niedowidzi i czasem ze starości do kuwety nie zdąży. Na szczęście weterynarz dał zwierzakowi szansę dożycia swego naturalnego kresu, choć miało to być w schronisku dla zwierząt.




Kto nie szanuje życia, nie może żądać szacunku dla siebie. Wiele razy jeżdżąc po wsiach byłam świadkiem nieludzkiego traktowania wiejskich zwierząt, które dla swoich właścicieli były niczym więcej jak rzeczą o określonej wartości lub bezwartościowym śmieciem. Wiele razy dane mi było zwracać uwagę, że skoro wymagają troski i opieki dla swoich cierpiących bliskich to powinni zrozumieć, że ich zwierzęta cierpią nie mniej na zbyt krótkim (50cm.) łańcuch, czy w 30 stopniowym upale bez dostępu do wody. Niestety w większości potakujących twarzy widziałam jedynie pustkę i pogardę dla "pańci z miasta" i jej fanaberii.




W moim domu oraz domu moich bliskich zwierzę jest członkiem rodziny. A rodziny się nie bije, nie głodzi, opiekuje się w chorobie i towarzyszy w odejściu. I nic nie usprawiedliwia zakończenia życia przed czasem, a już na pewno nie to że właściciel "nie może patrzyć jak się zwierze męczy".


Smutna ta moja dzisiejsza odpowiedź, ale i smutny dzień kiedy zwierzak, który przeżył z ludźmi całe swoje życie nagle trafi do klatki (unikając o włos śmierci) tylko dlatego że jest stary i nagle stał się zbędny i niewygodny.




Pewna mądra kobieta powiedziała, że chcąc poznać charakter człowieka wystarczy popatrzeć jak traktuje zwierzęta, a dokonane dobro czy zło wraca do twórcy po trzykroć. Warto o tym pomyśleć zanim w imię własnej wygody i dobrego samopoczucia wyda się wyrok na swojego domownika.

Wróg osobisty



Najpierw się pochwale. Dzięki szybkim trybikom swojego umysłu oraz niezwykle sprawnej pomocy ludzi, z którymi mam szczęście pracować, udało mi się dzisiaj uratować dzieciaka, a raczej jego nogę przed kalectwem … i tyle więcej nie piszę J


A teraz w temacie głównym.


Jakoś tak to już w moim życiu jest, że po prostu muszę mieć osobistego wroga. Jak tak dobrze pomyśleć to jest to wspaniała instytucja zachowania zdrowia psychicznego. Dzieje się tak, bo osobistego wroga można obwiniać o:


- niekorzystny wygląd (bo stresuje kobietę)


- niepowodzenia wszelkie (bo tak)


- niską pensję (bo jakby go nie było to więcej do podziału)


- kłopoty małżeńskie (akurat nie mam, ale jakby były to też J)


- brzydką pogodę


- pijanych kierowców

- zepsuty samochód

… i plagi egipskie, oraz inne rzeczy dziwne i niezwykłe.


A jak już mamy winnego to dalej gnębić, kanapki schować, zadzwonić o 3 w nocy, bo "taki fajny przypadek przyszedł" w domyśle - może chce zobaczyć. Wyzwala to w człowieku niezwykłe odczucie przyjemności, zwłaszcza jeśli samemu ostatnio leciało się dopinając gatki na pilny wyjazd ... którego nie było, czy gnębiąc prawie 300 ludzi szukało winnego wypicia ostatniego Red Bulla. J


Tak, osobisty wróg znacząco pomaga odreagować stresy wszelkie, zwłaszcza jakimś dziwnym trafem jest naszym dobrym kolegą, który rozumie, że jak baba ma zły dzień to ktoś po prostu MUSI oberwać. ;-)

3 listopada 2007

Szczyt inteligencji



Jakąż rozkoszą dla takiej gadżeciary jak ja jest nabycie nowego telefonu. To nic, że za pół roku będę korzystać tylko z jego podstawowej funkcji jaką jest dzwonienie, ale teraz te wszystkie bajerki – po prostu czysta ekstaza. Jak to zwykle że mną bywa nie czytałam instrukcji obsługi… bo i po co. Do wszystkiego i tak musze dojść metoda prób i błędów – inaczej nie ma pełnej satysfakcji z odkrywania nowych lądów. I tak jak już nauczyłam się robić zdjęcia, łączyć z netem czy wysyłać maile – spędziwszy na tym TYLKO cały dzień – zapragnęłam że wszystkimi znajomymi podzielić się ta radością. Napisałam więc elegancki sms opatrzony ślicznym obrazkiem, jak to posiadam nowy numer telefonu i teraz to dopiero będę do nich dzwonić…


Chwile po wysłaniu dostałam pierwszą odpowiedź … od mamusi


"Gratulacje, ale kim jesteś…?"


Zasmuciłam się wielce, pogodziłam się z faktem że moją niezwykle inteligentną i żwawą rodzicielkę dogonił ten … no , jak mu tam … Alzheimer.

Aby mamusi nie smucić odpisałam, że starsza córa się przypomina…

… wtedy przyszedł drugi sms…

"Świetnie, ale kto ty?"


No dobra zmówili się czy co? Nie wiedza kto do nich dzwoni?...

I wtedy właśnie mnie olśniło J, nie wiedzą kto do niech dzwoni, bo po to właśnie im numer wysyłam, a jako osoba o wysokiej inteligencji zdobyłam jej szczyt … zapominając się podpisać.


Cóż, dogonił mnie ten … no , jak mu tam … Alzheimer J.

29 października 2007

Święto Zmarłych



Dużymi krokami zbliża się Święto Zmarłych. Niestety w tym roku znowu nie dane mi będzie odwiedzić grobów bliskich – no zgadnijcie kogo mogli rozpisać na dyżur. W związku z tym przypomina mi się pewna historia z cyklu opowieści dziwnej treści a mianowicie "Jak wywołać psychozę w narodzie". Będąc z lekka nawiedzoną nastolatką… no dobra ciężko nawiedzoną nastolatką wracałam sobie tuż przed świętem zmarłych wieczorową porą do domu. A że iść już mi się za bardzo nie chciało postanowiłam skrócić drogę idąc przez łączkę znajdującą się niedaleko cmentarza. Nastrój wzniosły i podniosły, noc ciemna tylko poświata zniczy nad cmentarzem i ja dzielnie tuptająca po zmrożonej trawce. Nagle za plecami usłyszałam przerażające dyszenie. Nakarmiona przez babcię bajkami o dzielnym, głupim Jasiu co to nie oglądając się szklaną górę zdobył ostro spłoszona truchtam do przodu. Dyszenie zbliża się co raz bardziej w dodatku coś zaczęło smyrać mnie po nogach. Kątem oka widzę wielkie białe coś … a w dodatku w pobliskich krzakach majaczy jakaś postać, która co chwila podnosi ręce i grzechocze łańcuchami. Tego już było za wiele nawet jak dla mnie….


Wrzasnęłam przeraźliwie i dalej galopem do majaczącej na końcu łączki dróżki z latarniami. Postać wydawszy z siebie okrutny ryk zniknęła nagle podobnie jak biała zjawa smyrająca moje łydki … a potem dobiegło mnie soczyste


O! k…wa!... i inne wesołe epitety.


No to to ja rozumiem w końcu polska mowa ojczysta, więc uspokojona idę wybadać sytuację. Okazało się, że pewien biedny chłop wraz że swoim owczarkiem podhalańskim i rowerem tez postanowili skrócić sobie dróżkę. A że na grudach zmrożonej trawy łańcuch spadł to biedak usiłował go jakoś zamontować a ułożenie kontrolował pod światło … księżyca J. Mój przeraźliwy wrzask tak go przestraszył, że poleciał prosto w krzaczory dzikiej róży a wierny pies poleciał za panem. Niestety zaraz za krzaczkami był rów odwadniający i biedak nie dość że pokłuty to jeszcze wylądował tyłkiem w lodowatej wodzie i jeszcze nakrył się własnym rowerem. Narobiwszy dość szkody i zaspokoiwszy ciekawość pomyślałam że w zasadzie nie będzie rozsądne jeśli pan zobaczy sprawcę swojego nieszczęścia. W domu oczywiście nic nikomu nie pisnęłam, ale łączkę jeszcze długi czas omijałam szerokim łukiem.

28 października 2007

Wścieklizna

Kiedy po raz kolejny nie mogłam otworzyć swojego blooga naszła mnie refleksja, że może spadek ilości komentarzy (co odbieram jako spadek zainteresowania moim pisarstwem L) być może nie ma związku z tym, że przynudzam, ale po prostu z permanentnym brakiem możliwości wejścia na stronę. Tak więc postanowiłam wprowadzić małą zmianę i chwilowo pisać na dwa fronty. Co prawda nie udało mi się znaleźć serwisu spełniającego wszystkie moje oczekiwania, ale blooger jest temu najbliższy. Poczekamy zobaczymy, mam nadzieję, że brak paru funkcji was nie zrazi i dalej będziemy się cieszyć wzajemnym towarzystwem. A do Wirtualnej polski i serwisu bloog.pl może wrócę jak przestanie się zacinać.

Dupogodziny i inne statystyki

W ramach nauk wszelkich byłam na obowiązkowym kursie, którego celem było chyba przedstawienie statystyk wszelkich z całego świata. Do końca z reszta nie jestem pewna bo znaczną część owego kursu przespałam (gdzieś pomiędzy procent nieletnich alkoholików, a odsetek mężczyzn dopłacających prostytutkom do współżycia bez zabezpieczenia), pozostały czas spędziłam na odkrywaniu optymalnej pozycji siedzenia wraz z wyliczaniem obciążenia pośladka w stosunku do krzywizny krzesła. Z tych jakże istotnych czynności wyrwało mnie znienacka stwierdzenie, że jako kobieta-lekarz będę żyła do 67 roku życia i ani dnia dłużej.

Kurde! Jeszcze trzydzieści sześć lat i do piachu!

Mocno zaniepokojona zaczęłam wsłuchiwać się w statystyki. A oto one:

Średnia długość życia kobiety w Polsce – 78 lat
Średnia długość życia kobiety-lekarza – 67 lat (z facetami podobnie)

A to oznacza, że od przeciętnie pracującej w „normalnym” zawodzie babi pożyję o 11 lat krócej. I w dodatku mam trzykrotnie większe ryzyko depresji i samobójstwa.

Wrzask na sali podniósł się straszny. Śpiący powstawali z miejsc, czytający rzucili gazety i wszyscy zaczęli się dopytywać: O co tu do cholery chodzi?! A Pani nam na to spokojnie, że skoro w Polsce na 10 tys mieszkańców przypada 20 lekarzy a na przykład w takiej Hiszpanii 52, to ktoś musi te robotę wykonać. Czyli przepracowanie, nadmiar stresu, zła dieta (kto na dyżurze zje normalny obiad, to szacuneczek), czy nieprawidłowe więzi społeczne (jak dziecko pokazując szpital mówi – tu mieszka mamusia - to o jakich więzach mówić). Dupy nam opadły, bo robiąc rachunek sumienia wyszło że nakarmieni powołaniową i służebną ideologią skracamy sobie życie na własną prośbę i bynajmniej nie uprzyjemniamy go naszym bliskim.
Stąd też kiedy w nowym roku wejdzie normatywny czas pracy (czyli unijne dyrektywy dla lekarz) będę miała postanowienie noworoczne już gotowe.

1. Mniej dyżurów
2. … mniej dyżurów
3. … cholernie mniej dyżurów.

W końcu chcę pożyć te 11 lat więcej i skoro zarobki mam poniżej średniej krajowej to chociaż niech mi średniej długości życia nie zabierają.

Morał z tego taki, że nawet wysiadując dupogodziny człowiek czegoś wartościowego się może nauczyć.

20 października 2007

Obroniliśmy sie z Misiem


Gwoli podwyższania kwalifikacji mój ślubny postanowił zrobić podyplomówkę, a jako dzielny strażak Sam wziął się za jeden z najtrudniejszych strażackich tematów czyli pożary rafinerii. Do póki jeszcze sobie to pisał na karteluszkach było całkiem dobrze.
Niestety mój idealny Misio ma jedna, ale znaczącą wadę - nienawidzi komputerów - szczerze, namiętnie i niestety z wzajemnością. I tak dostałam stos ładnie posegregowanych karteluszek, poprzeplatanych rysuneczkami i wykresikami do upakowania, a to wszystko okraszone spojrzeniem smutnego spaniela w stylu "przepisz mi to żono kochana,bo inaczej rozwalę tą piekielną maszynę".

Cóż było robić nie mogłam pozwolić na wyhodowanie wrzoda na żołądku ukochanego, a dodatkowo rozwalenie mojej pracowicie tuningowanej maszyny. No to zaczęłam wpisywać...
Misio z wrodzonym polotem inżyniera natworzył wielość wielozłożonych wzorów matematycznych typu: nad kreską, pod kreską, tu całka, tam pierwiastek ... jak ktoś kiedyś musiał wpisywać "na pałę" coś czego kompletnie nie rozumie, to wie o czym mówię. Na szczęście ostatnio ogłosili, że przeklinanie redukuje poziom stresu wiec mogłam kląć do woli i bez grzechu.
I tak sypiąc gromy i miotając klątwy na sprawcę swojego nieszczęścia niczym kobieta przy porodzie przepisałam mężowską twórczość i stworzyłam oprawę graficzną wysoko specjalistycznej pracy.

No i się obronilim...

A teraz będziem pić....

... a jakby komuś paliła się rafineria to wiecie gdzie mnie szukać.

12 października 2007

jakaś ty piękna ;-)

Historia zaczęła się tak …

Siedziałam sobie sama w domciu, relaksując się po upojnym dyżurze. Misio miał służbę więc mogłam pogłębić relaks do poziomu nieznanego filozofom, w zasadzie nieznanego facetom w ogóle. Tak więc pacnęłam na buzie zgniłozieloną papkę, fryzurę zaczesałam w coś dziwnego w stylu „piorun strzelił w rabarbar” i odziana w cud-flanelcio-piżamkę pamiętającą jeszcze czasu liceum rozkoszowałam się smakiem alkoholowego mixa „frozen cherry” oraz apetycznym wyglądem pewnego mięśniaka, który właśnie na filmie pokonywał cały świat.

Dryyyń….

Dziesiąta na zegarze to pewnie Misio melduje, że służba spokojna – pomyślałam – i co by on sobie nie pomyślał, że ma leniwca w domu, rzucam w słuchawkę seksownym dyszkancikiem…

- Halooo….

Tu ku mojemu ogromnemu zdziwieniu odzywa się nieznany męski głos i wali z grubej rury:

- O Boże, jakaś ty piękna…

Nie powiem ostro zgłupiałam

- Eee, to pomyłka - no dobra inteligentne to nie było, ale jedyne co zdążyłam w popłochu wymyślić.

- Nie szkodzi skarbie – odparł głos – z takim szeptem też musisz być niezła laska…

- …ale ja mam męża… - brnęłam co raz bardziej oswajając się z surrealizmem sytuacji.

Okazało się, że oswoiłam się nie dość.

- Mnie to nie przeszkadza – odparł „amant” może się nawet przyłączyć…

Zanim zdążył się bardziej rozwinąć dotarło do mnie, że w zasadzie to po co ja ciągnę tą rozmowę, więc zanim zdążyły mi się zaczerwienić uszy na dalsze niemoralne propozycje zdążyłam odłożyć słuchawkę.

Wciąż oszołomiona podeszłam do lustra . Z drugiej strony popatrzyła na mnie prawdziwa nimfa błotna lekko nadgniła na gębusi, z miotłą na głowie a na dodatek odziana w zwoje materiału z różowymi kotkami w tle. Napad śmiechu powalił mnie na kolana.

Oj! Gdyby ten biedak widział jaką „laskę” rwał …

No, a rano powitała dzielnego Misia-strażaka porcelanowa buzia, kręcone puszyste rudości oraz seksowny tyłeczek w opiętych jeansach jego kochającej żony.

Jak mawia moja mądra przyjaciółka: prawdziwa kobieta nie robi przy facecie trzech rzeczy: nie płacze „na serio”, nie rodzi, i się nie … relaksuje - radze posłuchać zwłaszcza jak chodzi o … relaks.